Blog
Jon Hopkins: Music For Psychedelic Therapy
16 min

Wywiad z Jonem Hopkinsem o muzyce do terapii psychodelicznej

16 min

W tej rozmowie z Jonem Hopkinsem przyglądamy się inspiracjom i motywacjom, które doprowadziły do powstania Music for Psychedelic Therapy – nowego albumu stworzonego jako towarzysz doświadczeń psychodelicznych, prowadzącego słuchacza w wyjątkową podróż do własnego wnętrza.

W tym pogłębionym wywiadzie rozmawiamy z Jonem Hopkinsem o jego ostatnim wydawnictwie: Music for Psychedelic Therapy. To przełomowy projekt – muzyka stworzona z myślą o towarzyszeniu słuchaczom podczas doświadczeń psychodelicznych.

Całego wywiadu możesz wysłuchać już teraz na Spotify. Uwaga: nagranie jest w języku angielskim.

Wykorzystując dźwięki z ekwadorskiej dżungli i lasów południowej Anglii, album nie przypomina niczego, co powstało wcześniej. Zawieszony pomiędzy ambientowym pejzażem dźwiękowym a potężną symfonią, jest zarazem głęboko poruszający i zaskakująco neutralny. Ta pozorna sprzeczność pozwala mu towarzyszyć ludziom w najgłębszych fazach podróży psychodelicznej – prowadzić, ale nie narzucać się.

Tworząc przestrzeń, w której każda osoba może odbyć własną, niepowtarzalną podróż, Music for Psychedelic Therapy lepiej opisać jako miejsce, w którym się „przebywa”, niż po prostu album, którego się „słucha”.

Max: Co sprawiło, że zainteresowałeś się psychodelikami? Czy był to jeden konkretny moment, czy raczej proces rozciągnięty w czasie?

Jon: Moja relacja z nimi jest długa i dość złożona. Zaczęło się w czasach nastoletnich, kiedy eksperymentowałem z marihuaną – zwykle nie nazywa się jej psychodelikiem, ale dla mnie jest jednym z najsilniejszych. Nie miałem wtedy pojęcia, co robię. Zdecydowanie brałem jej za dużo.

Myślę jednak, że skutkiem tych eksperymentów było otwarcie mi drzwi do wewnętrznego świata, którego istnienia kompletnie nie przeczuwałem. Jakby ktoś uchylił zasłonę i odsłonił wewnętrzny świat cudów. To były bardzo błogie doświadczenia, zawsze w połączeniu z muzyką – ekstremalne doznania cielesne, niesamowite obrazy wizualne i cała masa innych rzeczy.

Po dwóch latach takiego okresu poczułem jednak, że to przestaje działać. Wciąż goniłem za tamtym stanem, ale nie byłem w stanie już go osiągnąć, a wręcz zaczęło mi to szkodzić. Więc zupełnie przestałem i nie sięgałem po żadne psychodeliki przez kolejne osiem lat. Miałem wtedy około 26–27 lat i w tym czasie nauczyłem się medytacji i technik oddechowych. Czułem się bardziej ugruntowany w sobie i miałem poczucie, że potrafię poruszać się po tym wewnętrznym świecie.

Max: Wydaje mi się, że umiejętność beznamiętnej obserwacji tego, co dzieje się w umyśle, bardzo pomaga wyciągnąć jak najwięcej z doświadczenia psychodelicznego, zamiast tylko się w nim zagubić.

Jon: Dokładnie tak. Więc kiedy wróciłem do grzybów, po raz pierwszy wziąłem je w niesamowicie bezpiecznym i pięknym otoczeniu – na plaży w Szkocji, z paczką moich najstarszych przyjaciół. Nie nazwałbym tego ceremonią, raczej po prostu piciem alkoholu i jedzeniem ogromnej ilości grzybów.

Było to jednak spektakularne, bardzo spokojne, z ogromną ilością śmiechu. Miałem poczucie pełnego przebudzenia na majestat natury. Gdy nadchodził świt, wpatrywałem się we wszystko jak w cud, jakbym widział to pierwszy raz. Każdy, kto brał grzyby, zna takie momenty – i dla mnie to naprawdę zmieniło życie.

Pamiętam też, że pomyślałem wtedy: to niezwykłe, że możesz wyciągnąć grzyba z ziemi, a on daje ci doświadczenie, po którym chcesz chronić ekosferę, która go wydała. Jakby był elementem mechanizmu samozachowawczego Ziemi, rozumiesz?

Jon Hopkins: Music For Psychedelic Therapy

Max: To faktycznie piękny sposób patrzenia na sprawę. Masz więc jakieś szczególne wyobrażenie o tym, czym jest doświadczenie psychodeliczne?

Jon: Jest ich bardzo wiele. I bardzo się różnią, w zależności od substancji. Dla mnie doświadczenie psylocybinowe jest raczej „na zewnątrz”, a są też takie, które wciągają w bardzo intencjonalną, wewnętrzną podróż – i te potrafią być dużo bardziej intensywne.

Doświadczenie DMT stoi całkiem obok tego wszystkiego – to zupełnie inny poziom rzeczywistości, jakby niezwiązany z naszymi drobnymi ludzkimi sprawami. Psylocybina natomiast ma tendencję do prowadzenia cię w obszary twojego życia, na które być może musisz spojrzeć.

Max: Słowo „prowadzić” jest tu bardzo trafne. Zawsze mam poczucie, że ta substancja trzyma mnie za rękę i „wie”, co będzie najlepsze. Nawet gdy zabiera w ciemne miejsca, robi to w łagodny sposób.

Jon: Choć jeśli źle dobierzesz dawkę – ja jestem ostrożny, bo nie chcę mieć takich doświadczeń – grzyby potrafią stać się bardzo psotne i sprawiać wrażenie, jakby miały własne, dziwne zamiary, zwłaszcza przy absurdalnie wysokich dawkach. Ale w takie rejony ja już nie wchodzę.

Max: Jeśli chodzi o twój album Music for Psychedelic Therapy – od dawna chciałem go wypróbować. Wziąłem grzyby razem z inhibitorem MAO i całość była bardzo zbliżona do tripu na DMT.

Jon: Wow, jak długo to trwało?

Max: Około 8 godzin, ale szczyt był wyższy niż kiedykolwiek wcześniej – i utrzymywał się praktycznie przez cały czas.

Jon: Brzmi dość hardkorowo.

Max: Było intensywnie. Miałem wizje i różne obrazy. Dziwne, ale zachwycające. Twój album był w tym bardzo ważnym elementem.

Jon: Problem z tym albumem polega na tym, że idealnie powinien trwać właśnie 8 godzin. A to oznaczałoby osiem lat pracy. Na pewno powstaną kolejne woluminy. Ale w tej formie długością najlepiej „nakłada się” na ketaminę – pod ten rodzaj doświadczeń sprawdza się najlepiej.

Max: Tworzyłeś go konkretnie z myślą o ketaminie?

Jon: Nie w pełni świadomie. Ketamina zwykle nie jest klasyfikowana jako psychodelik, ale jeśli przyjąć dosłowne znaczenie słowa „psychedelic” – „ujawniający umysł” – to dla mnie jest jedną z najbardziej psychodelicznych substancji.

Myślę, że album wyrósł z połączenia doświadczeń na ketaminie i DMT. Wiele brzmień jest bliższych temu, co przeżywa się na DMT, ale są one osadzone w przestrzeni, którą daje ketamina – z jej poczuciem bezpieczeństwa, brakiem lęku i krótkim czasem działania.

Dla mnie – i wiele osób się z tym zgadza – muzyka, szczególnie tak immersyjna, zaprojektowana brzmieniowo jak ta, na ketaminie nabiera fizycznego wymiaru. Staje się całym wszechświatem, miejscem, w którym przebywasz. Miałem poczucie posiadania supermocy: mogę stworzyć wszechświat i przez godzinę w nim zamieszkać, budując swoisty „pałac dźwiękowy”, w którym potem się rozgaszczam. To było jak spełniony sen.

Max: „Pałac dźwiękowy” to dobra metafora. Próbowałem medytować, słuchając albumu, i pojawił się za zamkniętymi oczami fraktalny, strukturalny świat, który nie zmieniał się w czasie, ale otwierał się w wymiarach, których nie umiałem pojąć. Był formą, ale nie sztywną – bardzo wyraźną i niezwykle przyjemną.

Jon: Pod koniec pracy nad albumem, mniej więcej co trzy tygodnie robiłem podróż na ketaminie, żeby go „testować” – sprawdzać, jak działa. W pewnym momencie pojawiła się intuicyjna pewność, że wszystko jest na swoim miejscu, że już nic nie trzeba zmieniać – że „to jest to”. Nie wiem dokładnie, czym „to” jest, ale wiedziałem, że album jest ukończony. Czułem, że za tym procesem stała jakaś dziwna inteligencja, która jakby nie pochodziła ode mnie, tylko z głębokiej intuicji.

Max: I w tym duchu: kiedy tworzyłeś album, miałeś od początku wizję, że całość poprowadzi słuchacza po jakiejś ścieżce – od punktu A do B – bo ja bardzo wyraźnie czułem, że jestem zabierany w różne miejsca i doprowadzany do finału. Czy to wyszło samo z siebie?

Jon: Mój sposób komponowania jest zawsze organiczny. Nigdy niczego nie planuję. Na przykład część albumu poświęcona „Tayos Caves” powstała jako pierwsza i miała być autonomicznym utworem. Kiedy jednak pojawiło się „Sit Around the Fire”, które zamyka płytę, zdałem sobie sprawę, że mam idealny utwór kończący cały album.

To właśnie wtedy narodził się pomysł, żeby stworzyć cały długogrający album w tym duchu. Dalej pozostało już tylko zaufać tej samej intuicji, na której polegam przy wszystkich swoich płytach – pracować, aż wszystko samo wskoczy na miejsce. Trzeba uwierzyć, że tak się stanie, bo ster przejmuje podświadomość.

Max: Przy pracy twórczej oddanie pola tej sile i pozwolenie, by prowadziła, jest chyba najlepszą metodą. Przynajmniej u mnie to się sprawdza – mam wrażenie, że rzeczy same przejmują ster.

Jon: Tak, dokładnie. To proces „schodzenia z drogi”, jak się czasem mówi.

Max: W ostatnim utworze – patrząc na całą trajektorię doświadczenia – słowa pod koniec bardzo mnie rozbawiły, bo świetnie korespondują z przebiegiem. Najpierw jest to dość egocentryczna podróż, potem następuje rozpuszczenie ego, a słowa na końcu pięknie to potwierdzają. Zrobiło się bardzo przyjaźnie, wspólnotowo – nagle poczułem, że to było doświadczenie dzielone, a nie prywatna, samotna wyprawa.

Jon: Bardzo się cieszę, że tak to odebrałeś. Ciekawą rzeczą w przemowie Rama Dassa jest to, że – niezależnie od tego, czy słuchacz jest tego świadomy – on nie mówił do mikrofonu, tylko do sali pełnej ludzi. Tak więc w pewnym sensie słyszysz doświadczenie zbiorowe. W jego głosie słychać, że jest całkowicie obecny, w pełni „tu i teraz”, przekazując to uczucie słuchaczom. Możliwość włączenia tej mowy do albumu była czymś niezwykłym. Do dziś jest dla mnie zagadką, jak to się wszystko tak idealnie ułożyło.

Max: Jak długo znałeś to nagranie? Odkryłeś je specjalnie przy pracy nad płytą?

Jon: Pochodzi od muzyka o pseudonimie East Forest, z którym od jakiegoś czasu mam kontakt. Pracował on z Ramem Dassem przed jego śmiercią i nagrywał jego ostatnie publiczne wystąpienia. Po śmierci Rama Dassa fundacja jego imienia poprosiła go, żeby opracował muzycznie kolejne przemowy odnalezione na taśmach. East Forest skontaktował się ze mną, wysłał mi tę konkretną mowę i chórki, które słychać na utworze. Resztę muzyki dopisałem do tego materiału. Tak po prostu się to wydarzyło – i, jak sądzę, w bardzo synchroniczny sposób. Nagranie pojawiło się w moim życiu tuż po ukończeniu „Tayos” i wtedy dopiero w pełni zrozumiałem, jak głęboko satysfakcjonujące i regenerujące jest tworzenie takiej muzyki – muzyki, którą czuję, że naprawdę powinienem tworzyć.

Max: Niedawno podczas tripu dotarło do mnie, że jest dziwny paradoks: wszyscy żyjemy dość podobnie, ale każdy doświadcza życia w dużej mierze samotnie. Potem odkryłem, że pisałeś o czymś bardzo zbliżonym.

Jon: Miałem podobne przeżycia i to ciekawe zagadnienie. Kilka tygodni temu byłem na Glastonbury z paczką najbliższych przyjaciół i bratem. Było cudownie – te naprawdę magiczne, kameralne zakątki festiwalu, unikam gigantycznych scen. Bardzo wyraźnie poczułem tam błogostan wspólnoty – i równie mocno uderzyło mnie, jak rzadko na co dzień tak się czujemy. To było wręcz bolesne.

Jednocześnie ogromnie ważne jest, żeby umieć wracać do takich momentów zbiorowej błogości, pamiętać, że one są możliwe – a wręcz że mogłyby być normą. W zdrowej społeczności człowiek mógłby tak czuć się przez większość czasu. Tymczasem wmanewrowaliśmy się w samotność i izolację i zapomnieliśmy, że może być inaczej. Psychodeliki potrafią nas o tym nagle, bardzo wyraźnie przypomnieć – o czymś, co zawsze było w zasięgu.

Max: To mocno łączy się z naturą. Kiedy jestem na psychodelikach, odczuwam jedność i proste „bycie”, które potrafię czasem odnaleźć na trzeźwo właśnie w naturze, ale rzadko gdzie indziej. Podobnie działa sztuka – potrafi zgromadzić ludzi pod jednym, wspólnym „parasolem”, prawda?

Jon: Dokładnie. Dla mnie to jest jej sens istnienia. To też powód, dla którego tworzę. Jest takie zdanie, nie pamiętam autora: „tworzysz to, czego sam chcesz doświadczać w świecie” – albo „piszesz to, czego chcesz słuchać”. Muzyka z tego albumu wcześniej po prostu nie istniała. A ja jej potrzebowałem, najpierw dla siebie. Jeśli działa na mnie, to jest szansa, że zadziała też na innych.

Wypuszczenie tej płyty było niezwykłym doświadczeniem, bo to kompletnie niekomercyjny album – nie nadaje się do radia, musi trafić do ludzi własną drogą. I to się dzieje powoli, ale konsekwentnie. Na różnych wydarzeniach – czy to spotkaniach poświęconych albumowi, czy na „zwykłych” koncertach tanecznych – spotkałem się z większym odzewem, niż kiedykolwiek śmiałem oczekiwać. Zwłaszcza od osób, którym ta muzyka pomogła zmierzyć się z żałobą, zrozumieć ją, złapać do niej dystans. Wygląda na to, że właśnie w takich procesach często pomaga – choć nie mam pojęcia, jak to robi.

Moje własne złamane serce jest tam obecne – wszystko, co tworzysz, jest nasączone twoimi doświadczeniami. Choć nie straciłem bliskiej osoby w sensie śmierci, oczywiście doświadczyłem utraty ludzi, których kochałem. W muzyce są więc podskórne prądy melancholii, które – jak sądzę – potrafią nadać cierpieniu poetycki wymiar, uczynić je trochę łatwiejszym do udźwignięcia.

Jon Hopkins: Music For Psychedelic Therapy

Max: Wierzę w to. To w gruncie rzeczy czysta ekspresja, prawda?

Jon: Tak. Szczególnie w muzyce bez słów. Z tym albumem jestem chyba najbardziej szczery, jak tylko się da, jeśli chodzi o mój wewnętrzny świat i doświadczenia. Ale ponieważ to forma abstrakcyjna, nikt nie jest w stanie dokładnie odczytać, co tam jest – każdy nadaje jej własne znaczenia, słyszy w niej coś innego. Ja po prostu wiem, że to bezpośrednie tłumaczenie mojego najgłębszego „ja”. I możliwość wyrażenia tego w dźwięku jest ogromnym przywilejem, prawda?

Max: Jeśli odetniemy się od języka i słów, trochę odkleja się też ego – nie musisz już obsesyjnie dbać o to, żeby „wytłumaczyć się” w konkretnych kategoriach.

Jon: Zgadza się. To w pewnym sensie bardzo bez-egoiczne wydawnictwo, bo – jak już wspominałem – nie ma szans na wielki sukces komercyjny. Zupełnie o tym nie myślałem. Nie żebym kiedykolwiek był na tym skupiony, bo nie spędza się 20 lat, tworząc często dość dziwną muzykę instrumentalną, jeśli główną motywacją są listy przebojów. Ale gdzieś z tyłu głowy mogła istnieć myśl, że to musi „zadziałać” na scenie. Tym razem w ogóle o tym nie myślałem. To było bardzo czyste doświadczenie tworzenia – i to okazało się niezwykle uwalniające i odświeżające.

Max: Czy jesteś w stanie sam wracać do tego albumu, używając go podczas własnych doświadczeń psychodelicznych?

Jon: Jak najbardziej. Kluczem jest dla mnie robienie dłuższych przerw w słuchaniu, żeby nie stracił wyjątkowego charakteru. Przy innych albumach największa radość to etap tworzenia. Kiedy płyta wychodzi, buduję show na żywo i muszę grać te utwory w kółko – tracą magię, przynajmniej na jakiś czas, dopóki nie znajdę nowych sposobów ich interpretacji.

W przypadku tego albumu nie ma mowy o klasycznym występie. Jest taki, jaki jest. Organizujemy immersyjne odsłuchy w formie wydarzeń ceremonialnych, ale to po prostu słuchanie albumu w systemie wielokanałowym – bez „show”. Dzięki temu nie muszę go non stop odtwarzać i analizować. Zdarza się, że nie słucham go przez pół roku, a potem mogę przeżyć z nim fantastyczną podróż. To idealne, bo właśnie po to w gruncie rzeczy powstał.

Max: To musi być piękne doświadczenie – twój dawny „ja” zabiera obecnego „ja” w podróż.

Jon: Coś w tym jest. Ładne ujęcie.

Max: Czytałem, że ktoś odtworzył twoje nagrania w naturalnym otoczeniu, nagrał je ponownie i odesłał ci materiał. Ta „naturalność” dźwięku jest w albumie bardzo wyczuwalna. Dla mnie szczególnie wzmacniała poczucie przestrzeni – chwilami słychać wręcz fizyczną „otwartość”.

Jon: To byłem ja i mój przyjaciel Dan, nagrywający jako 7Rays. Dziliśmy razem wiele doświadczeń na DMT. Tworząc album, chciałem – nawet jeśli nie było to w pełni świadome – uchwycić w dźwięku to szczególne uczucie, gdy na moment wychodzisz z pokoju, w którym tripujesz, na nocne powietrze. Musisz na chwilę wyjść – jest księżyc, cisza, w naszym przypadku lasy w hrabstwie Devon. Może usłyszysz sowę, może po prostu wyszedłeś się wysikać – ale nagle stajesz wobec zupełnie innego świata.

A potem wracasz do pokoju, muzyka nadal gra, jakby trip na chwilę się zatrzymał, po czym rusza dalej. W drugiej połowie albumu są takie momenty „wychodzenia i wracania do pokoju”. A kiedy wracasz, wracasz na pełnej. Pamiętam, jak ktoś opisywał to uczucie – że pokój nabiera własnej energii, mówił wręcz o „pokoju kwasowym”. Ludzie wchodzą i czują w nim namacalną aurę doświadczeń.

Max: Tak, dokładnie. Wspomniałeś o sówce – na płycie też jest moment z jej odgłosem. Pamiętam, że towarzyszyło mu ogromne otwarcie, spokój, cisza, ukojenie – czyli dokładnie to, co opisujesz.

Jon: Właśnie tak. Wszystkie takie chwile – śpiew ptaków, odgłosy natury – to po prostu to, co faktycznie się tam działo. Nie ma tam efektów z bibliotek, nie ma „tu potrzebuję sowy, to ją wkleję”. Dan stał na zewnątrz pod księżycem, palił fajkę i nagrywał terenowe dźwięki – większość z nich, poza tymi z Ekwadoru, pochodzi właśnie od niego. A sowa po prostu tam była. Skoro się pojawiła, uznałem, że „chce” znaleźć się na płycie. Chodziło o zaufanie, że te rzeczy same chcą w tym uczestniczyć.

Max: Piękne, że to fuzja ekwadorskiej dżungli i Devonu.

Jon: To kolejny sposób przełożenia mojego doświadczenia życiowego na muzykę. Album narodził się w Ekwadorze, ale większość moich psychodelicznych przeżyć miała miejsce w lasach Anglii i coraz mocniej mnie to fascynuje. Kiedyś mieliśmy tutaj własną, lokalną mądrość, której w dużej mierze już nie ma.

Nadal są jednak ludzie, którzy coś o tym wiedzą – i da się to poczuć w miejscach takich jak Devon, Kornwalia, szkockie Highlands, a także w Walii i Irlandii, gdzie tej dawnej magii jest chyba więcej. Coraz bardziej mnie to ciekawi.

Współcześnie mamy obsesję na punkcie ayahuasci czy huachumy (San Pedro). Tamte tradycje przetrwały i wszyscy o nich słyszeli. My mieliśmy jednak własne – i bardzo chcę się o nich więcej dowiedzieć. Mieliśmy własną szamańską ścieżkę, własną szamańską muzykę. Ten album jest w pewnym sensie moją współczesną odpowiedzią na to dziedzictwo, osadzoną w pejzażach dźwiękowych, w których sam dorastałem.

fusion of Ecuadorian rainforest and Devon

Max: Mam teorię, że alternatywna, „narkotykowa” kultura Bristolu jest bezpośrednią kontynuacją pogańskich, druidycznych praktyk z Zachodniej Anglii sprzed tysięcy lat – z wykorzystaniem grzybów.

Jon: Chętnie bym w to uwierzył. Ta magia jest wciąż obecna. Zdecydowanie nie zniknęła. Coraz bardziej interesuje mnie poznawanie naszej własnej mitologii i najdawniejszej historii. Problem w tym, że jest głęboko zasłonięta. Przez wieki podejmowano świadome wysiłki, by ją wymazać – przez wiele następujących po sobie grup, ale chrześcijaństwo było w tym kluczowe.

Max: Nawet dziś druidyzm – tak to się nazywa?

Jon: Druidry.

Max: Druidry…

Jon: Chyba tak.

Max: …często jest wyśmiewany, podczas gdy inne tradycje szamańskie, z odległych kultur, są traktowane z ogromnym szacunkiem. Gdy tylko próbujesz wydobyć własne, brytyjskie korzenie, natychmiast stają się „hippisowską bzdurą”. A przecież kryje się w tym masa wartości.

Jon: Dla mnie wartość jest taka sama. Problem w tym, że większość kultur rdzennych – czy tu, czy gdzie indziej – nie zostawiła źródeł pisanych, wszystko przekazywano ustnie. A kiedy tradycja ustna znika, często nie da się jej już odzyskać.

Weź choćby tajemnicę pochodzenia Stonehenge. Nie ma dowodów na związek z druidami, choć druidzi chętnie tam przychodzą. Prawdy historycznej raczej nigdy nie poznamy, pozostaje więc tajemnica. A tajemnice mocno przyciągają. To właśnie lubię w tworzeniu muzyki o takich tematach – nie stawiasz tez, nie ogłaszasz faktów. Wyrażasz uczucie, atmosferę miejsca. Część magii ziemi po prostu przedostaje się do muzyki.

Jon Hopkins Stonehenge

Max: Medytujesz na co dzień, prawda?

Jon: Tak. To proces trwający u mnie już jakieś 22 lata. Próbowałem wielu form, ale najbardziej transformująca okazała się medytacja transcendentalna (TM). Nauczyłem się jej około ośmiu lat temu i to był punkt zwrotny. Ważną rolę odegrały też medytacje kundalini, różne formy pracy z oddechem i joga.

Max: Łączysz te praktyki z psychodelikami?

Jon: Zdecydowanie oddech. Nigdy nie miałem natomiast potrzeby robienia TM pod wpływem psychodelików – samo w sobie jest to na tyle „odlotowe”. Nie wiem, jak ty, ale u mnie na grzybach zawsze pojawia się ogromna potrzeba rozciągania, poruszania ciałem w sposób przypominający jogę. Substancja bardzo wyraźnie pokazuje, gdzie w ciele trzymasz napięcie.

Max: Ruch na grzybach jest niesamowitym doświadczeniem. Masz ulubiony psychodelik – albo ogólnie substancję?

Jon: Szczerze? Piwo. Ale poza tym przechodziłem różne fazy. DMT trzeba przyznać palmę pierwszeństwa – to najbardziej wpływowa i potężna z tych substancji. Mogę jednak nigdy więcej po nie nie sięgnąć. Czuję, że nie potrzebuję już aż tak ekstremalnego doświadczenia. Miałem wrażenie, że jestem w szkole i muszę odrobić konkretne lekcje. Potrzebne były do stworzenia tego albumu, a skoro już go nagrałem, może nie muszę znów tam wracać.

Więc chyba powiedziałbym: ketamina. Muszę bardzo pilnować częstotliwości – wiem, że jako jedna z nielicznych substancji w tym gronie ma „ciągnącą” jakość, potrafi kusić powtórkami. Ale jej długość działania i fakt, że po mniej więcej półtorej godziny jesteś całkowicie trzeźwy, przy jednoczesnej możliwości dotknięcia i „przeprogramowania” bardzo głębokich warstw psychiki, w zdrowszą stronę – to robi ogromne wrażenie. Czuję, że to bardzo współczesne, potrzebne lekarstwo na nasze czasy.

Max: Fascynujące. Będę musiał do niej kiedyś wrócić. Lata temu kompletnie sobie ją obrzydziłem i od tamtej pory się boję.

Jon: Doskonale to rozumiem – sam miałem podobnie. Problem czarnego rynku polega na tym, że nie ma ani edukacji, ani sensownej regulacji. W wieku 28 lat wziąłem ogromną dawkę ketaminy po czterech pintach piwa, nie mając pojęcia, że to bardzo niebezpieczne połączenie. Skończyło się jednym z najgorszych doświadczeń w moim życiu – jakbyś godzinę jechał tyłem, do góry nogami, na rollercoasterze, jednocześnie wymiotując. Niekończące się piekło.

Po czym na wiele lat zupełnie odpuściłem. Dopiero kiedy zaczęto mówić o jej właściwościach terapeutycznych, wróciła do mojego życia. Wtedy też zrozumiałem, że określenie „k-hole” jest wręcz obraźliwe – to przestrzeń o ogromnej świętości. Wzięcie jej w klubie to dla mnie najbardziej nieatrakcyjny scenariusz – i wcale nie bezpieczny. Gdybyś chciał do niej wrócić, poleciłbym medytację, świadome przygotowanie przestrzeni w domu, rozsądną dawkę, żeby sprawdzić swoją wrażliwość – odpowiednią muzykę, nastrój i, być może, zaufaną osobę do „czuwania”.

Max: Korzystasz z trip sitterów? Zawsze miałem z tym kłopot – jeśli ktoś trzeźwy nie ma ogromnej empatii i zrozumienia dla tych stanów, jego obecność bywa dla mnie bardzo niepokojąca.

Jon: Zgadzam się. To musi być osoba, którą znasz i której naprawdę ufasz – najlepiej ktoś, kto sam jest na lekkiej dawce albo ma z natury „psychodeliczne” usposobienie. Obecność zupełnie trzeźwego nieznajomego byłaby dla mnie raczej przeszkodą. W przypadku ketaminy zwykle podróżuję sam. Przy DMT – ponieważ to raptem 15 minut – zawsze byliśmy z Danem we dwóch i na zmianę „siedzieliśmy” przy sobie. To proste i skuteczne.

Max: Raz brałem DMT z przyjacielem – to było najbardziej osobliwe doświadczenie w moim życiu. W trakcie nic nie mówiliśmy, a po wszystkim stwierdziłem: „Nie wiedziałem, kim jestem”, na co on: „Ja też nie”. Miałem wrażenie, że nasze świadomości zlały się pośrodku. Jakby – tak jak dany ton w muzyce ma swój charakter – nagle „wiedziałem”, jak to jest być nim. Bardzo dziwne.

Jon: Wcale mnie to nie dziwi – to po prostu pokazuje, jak magiczne są te stany. Podobnie bywa z ketaminą. Jestem przekonany, że można się w nich komunikować psychicznie. Jeśli dwie osoby są w odpowiednim nastroju, w tym samym miejscu, „lecą” razem, porozumiewając się energetycznie, a nie słowem. To dla mnie bardzo realne – choć oczywiście nie do zmierzenia. Brzmi jak „magiczne myślenie”, ale kiedy przeżywasz to wielokrotnie, przestaje to mieć znaczenie, czy da się to udowodnić. Liczy się to, że tak właśnie się to odczuwa.

Max: Wydaje mi się, że umysły – nawet jeśli komunikacja idzie subtelnie przez ciało – mają więcej kanałów porozumienia niż tylko język.

Jon: Oczywiście.

Max: Polecisz inne albumy, które sprawdzają się w psychodelicznej terapii – poza twoim własnym?

Jon: Długich form wciąż jest niewiele – dlatego sam chciałem stworzyć długogrający album. Jest natomiast sporo krótszych kompozycji. Jedną z moich ulubionych jest Vaporware 01 autorstwa Donato Dozzy, a także Evening Side Four Teta. Z nowej płyty Kelly Lee Owens poleciłbym szczególnie ambientowe utwory. Jest tam na przykład piękny kawałek nazwany walijskim słowem na „oddech” (Anadlu, LP.8), które Kelly intonuje – zdecydowanie warto sięgnąć po te spokojniejsze numery.

Max: Świetnie, dzięki. I na koniec pytanie tylko dla mnie – zastanawiam się nad tym od lat. W utworze „Immunity”, który jest mi bardzo bliski, co jest tym dźwiękiem, który nie jest do końca perkusją, ale przez cały utwór trzyma puls?

Jon: To pedał fortepianu. A właściwie miękki pedał mojego pianina, który skrzypi, plus pedał sustain. Użyłem ich po prostu jako bębnów.

Max: Niesamowite. Próbowałem to rozgryźć przez lata. Teraz już wiem.

Jon: No właśnie.

Max: Dzięki wielkie.

Jon: Dzięki, świetnie się rozmawiało. Miłego weekendu.

Max: Wzajemnie, bardzo dziękuję.


Jeśli masz ochotę samemu doświadczyć Music for Psychedelic Therapy, serdecznie polecamy ten album. To nie tylko imponujące dzieło sztuki dźwiękowej – trudno przecenić, jak znakomicie sprawdza się jako ścieżka towarzysząca psychodelicznemu doświadczeniu, co zresztą sugeruje już sam tytuł. Jeśli szukasz odpowiedniego psychodelicznego „towarzysza” do tej muzyki, zajrzyj do działu Zamnesia Grzyby magiczne i znajdź idealny zestaw dla siebie.

Grzybki Halucynki

Wszystko dla miłośników grzybów magicznych. Zestawy do uprawy, trufle, pakiety do mikrodawkowania, strzykawki z zarodnikami, fiolki oraz kultury grzybni.

Zobacz kategorię

Aby kupić Music for Psychedelic Therapy, odwiedź stronę Domino Records.

Koniecznie sprawdź też projekt Dream Machine – to wyjątkowe, immersyjne doświadczenie, w którym wykorzystano muzykę Jona Hopkinsa.

Jeśli chcesz posłuchać artystów, o których mowa w wywiadzie, zajrzyj tutaj:

Max Sargent
Max Sargent
Max pisze od ponad dekady, a w ostatnich latach wyspecjalizował się w dziennikarstwie konopnym i psychodelicznym. Tworzył treści m.in. dla Zamnesia, Royal Queen Seeds, Cannaconnection, Gorilla Seeds, MushMagic i innych marek, dzięki czemu świetnie zna różne segmenty tej branży.
Aktualności Wywiady
Wyszukiwanie w kategoriach
lub
Wyszukaj